sobota, 29 sierpnia 2015

Sierściuchy są miłe i pożyteczne


 11 naukowych dowodów na to, że kot pomaga w życiu 

Zapobiegają alergii u dzieci i infekcjom dróg oddechowych, poprawiają nastrój i podwyższają samoocenę. Wielu naukowców twierdzi, że kot to zdrowie - właściciela. 
1. Koty chronią serce 
Naukowcy zajmujący się chorobami naczyniowymi na Uniwersytecie w Minnesocie dowiedli, że właściciele kotów przejawiają mniejsze skłonności do zawałów. Przez 10 lat obserwowali ok. 4,5 tys. osób, spośród których 3/5 było właścicielami futrzaka. Okazało się, że u kociarzy ryzyko ataku serca było o 30 proc. niższe niż u ludzi, którzy nie posiadali żadnego zwierzęcia futerkowego. Badania w kolejnych latach pokazały, że właściciele kotów byli też znacznie mniej narażeni na śmierć wskutek chorób sercowo-naczyniowych, w tym udarów. 
2. Koty uczą nas drzemki
Koty, mimo że śpią w trakcie dnia wcale nie są leniwe, a raczej pragmatyczne. Co więcej, naśladując ich styl odpoczynku w trakcie dnia, można wiele skorzystać. Badania pokazują, że osoby, które decydują się na 20-minutową drzemkę, poprawiają spostrzegawczość, pamięć, kreatywność i nastrój. 
3. Koty nigdy się nie poddają  
Polujący na muchę kot wiele razy doświadcza porażek, ale nigdy się nie poddaje. Po upadku wstaje i próbuje
ponownie złapać zdobycz.
Zwierzęta te charakteryzują się niesłychanym uporem i wiedzą, że kilka błędów na dłuższą metę nie przekreśla ich szans na sukces. 
4. Mruczenie rozładowuje stres o zbawiennym wpływie mruczenia na poziom ciśnienia we krwi i nastrój pisało już wielu naukowców. Co więcej, koty potrafią modulować częstotliwość dźwięków od 20 do 140 Hz, a niektóre rejestry działają na ludzki organizm skuteczniej niż niejedna terapia.
5. Koty są  mistrzami spokoju
 „Mieszkałem z kilkoma mistrzami Zen. Wszyscy byli kotami” - powiedział Eckhart Tolle, autor książek o medytacji i duchowości. Miał w tym sporo racji. I choć koty mają znacznie mniej powodów do stresu niż ludzie, to i tak ich zdolność do opanowania i relaksu mogłaby zachwycić niejednego psychologa. Z szafek na książki,
parapetów, umywalek obserwują na chłodno, jak kręci się świat. Są doskonałymi nauczycielami medytacji. Chcesz się wyciszyć – załatw sobie kota.
6. Koty wywołują śmiech 
Nie sposób nie śmiać się z prób i upadków tego stworzenia – z jego pogoni za zdobyczą, z tego, jak skrada się za jedzeniem, jak radzi sobie z przeszkodami czy jak walczy z odkurzaczem. A jak wiadomo, śmiech to zdrowie. Zeszłoroczne badania naukowców z Uniwersytetu Loma Linda w Kalifornii pokazują, że wystarczy 20 minut oglądania śmiesznych filmów z kotami, by dostatecznie spadł poziom kortyzolu we krwi (hormonu stresu) i poprawiła się pamięć krótkotrwała u osób starszych. Ponadto śmiech wspomaga pracę serca i układu immunologicznego. 
7. Koty uczą, jak ważna jest umiejętność podejmowania strategicznych decyzji 
„Gdyby zwierzę potrafiło mówić, pies okazałby się niezdarnym paplą, kot zaś zachowałby grację i nie wypowiedziałby ani jednego słowa za dużo” - napisał Mark Twain. W przeciwieństwie do psów, które spontanicznie gonią za piłką tenisową, koty rozważniej wybierają obiekt zabaw.
Poświęcają więcej czasu na obserwację, myślenie i analizę, czy cel jest warty uwagi. Są ostrożne przy wspinaczce na meble i podczas ataków na ofiarę. Rozważne i myślące strategicznie – to cechy, które ceniłbyś też u siebie. 
8.Koty pomagają w komunikacji osobom z autyzmem
Dzieci i dorośli, którzy cierpią na autyzm, mają problemy, by rozmawiać z innymi ludźmi. Barierę tę pomagają przezwyciężyć zwierzęta, z którymi chorzy czują głębszą więź. Potwierdzają to badania francuskich naukowców z 2012 r. Obserwowali oni 40 dzieci z autyzmem. Okazało się, że te, które miały w domach zwierzęta, były spokojniejsze i łatwiej się komunikowały z otoczeniem, niż dzieci bez domowych pupili. Owa otwartość u dzieci ma związek ze wzrostem poziomu oksytocyny (hormonu szczęścia), która wydziela się podczas głaskania futra. Pieszczoty wzmacniają też uczucia zaufania i miłości. 
9. Koty pomagają w walce z depresją 
Towarzystwo mruczącego kota na kolanach jest niezastąpionym lekarstwem na depresję. Zwierzę odwraca uwagę od problemu, dotrzymuje towarzystwa, okazuje uczucia bez względu na stan psychiczny właściciela i pokazuje, że jest on niezastąpiony. Ponadto pomaga człowiekowi w wyrobieniu odpowiedzialnej postawy i rytualnych odruchów, jak regularne karmienie. Co więcej, spokój kotów udziela się także choremu właścicielowi.
10. Koty pokazują, jak można rozładować napięcie 
Który właściciel kota nie doświadczył codziennej głupawki zwierzęcia, które zrywa się nagle z kanapy, biega napuszony od okna do drzwi i powarkuje. Pokazuje tym samym, że utrata manier jest czasem na miejscu, a wyrzucenie emocji – niezbędne, by zachować psychiczną równowagę. Takie ekspresyjne zachowania mogą również pomóc właścicielowi. Badania przeprowadzone na Harvard School of Public Health w 2012 r. dowodzą, że wybuchy złości pomagają oczyścić organizm z toksyn, a tym samym zapobiec chorobom serca i nowotworom. 
11. Koty okazują bezwarunkową miłość 
Nawet eksperci z Centrum Kontroli Chorób i Profilaktyki przyznają, że największym atutem zwierząt jest przezwyciężanie uczucia samotności u ludzi. Są najwierniejszymi słuchaczami, a ich radość z powodu powrotu pana do domu pokazuje, że człowiek jest dla nich niezastąpiony i najważniejszy. Badania naukowców z Uniwersytetu w Miami i w Saint Louis dowodzą, że zwierzę potrafi tak samo wypełnić pustkę i spełnić potrzeby społeczne jak inny człowiek. 

dobrze mieć...;-)

czwartek, 20 sierpnia 2015

"Andrzej Duda nam się udał!"

Poprzednią wersję usunięto z YT. Dlaczego? Przecież te panie, które śpiewały,  są super! Nie podobało się?


sobota, 15 sierpnia 2015

Rok 1920. Wieczna chwała bohaterom!

  Ówcześni politycy i historycy zgodnie stwierdzili, że to była 18-ta bitwa w dziejach świata, która wpłynęła na jego losy. A bolszewicy zamierzali swój ustrój zanieść na bagnetach, daleko na zachód Europy. 
     Walczyli z bolszewikami, Polacy zjednoczeni wolą obrony Ojczyzny, bez względu na podziały polityczne. Obok doświadczonych żołnierzy walczyli nowicjusze,  obok dorosłych walczyła młodzież, a nawet dzieci. Nawałę bolszewicką zatrzymano na przedpolach Warszawy. Przełom nastąpił 15 sierpnia 1920 r. po którym bolszewicy zwiewali w popłochu. Część schroniła się w Prusach.

                           

sobota, 8 sierpnia 2015

In vitro. Przeciw życiu, czy dla życia?





Marta Bratkowska, Michał Wilgocki
18.07.2015 01:00
A A A Drukuj
Jestem człowiekiem takim jak inni. Ważne, czy dobrym, a nie, czy poczętym w łóżku, na stole czy na szkiełku laboratoryjnym




Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Patrycja i Dawid, 22 lata

Mieli 15 lat, kiedy katechetka porównała in vitro do morderstwa, a rodziców, którzy stosują tę procedurę, nazwała egoistami. - Opowiedzieliśmy o tym rodzicom. Zdaje się, że w samochodzie podczas wakacyjnej wycieczki - mówi Dawid. - Wtedy nam powiedzieli, że my też jesteśmy z in vitro - dodaje Patrycja.

P atrycja i Dawid Iwańczykowie są dwujajowymi bliźniakami. Urodzili się przy trzecim podejściu rodziców do in vitro. Wyjazd na zabieg do Düsseldorfu doradził im dr Piotr Lewandowski, dziś szef warszawskiej kliniki nOvum, wówczas lekarz, który miał ambicję wprowadzić in vitro w Polsce.

Patrycja: - Byłam trochę zła, że nie wiedziałam tego wcześniej. Ciekawe, jak katechetka by się zachowała, gdybym jej powiedziała.

Dawid: - Cały dowcip polega na tym, że ta informacja totalnie nic nie zmieniła w moim życiu. Przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi jak inni. Ktoś ma rude włosy, ktoś urodził się z in vitro. Przecież nie rozmawiasz z kolegami o tym, że jesteś rudy, bo i o czym tu niby rozmawiać? Tak samo z in vitro. Jesteśmy sztucznie wykreowaną grupą społeczną.

Kiedy Patrycja była w liceum, zaproszono Grzegorza Brauna, żeby zaprezentował swój film o in vitro. - Mówił, że to eugenika. A nasz cały rok siedział i słuchał. Słuchał też pan Wildstein, którego zaproszono do dyskusji. Dyrektorka też słuchała i nawet kiedy wygadywał kłamstwa, nie zaprotestowała. Tylko jedna z moich koleżanek próbowała się kłócić z Braunem, ale to było jak grochem o ścianę - opowiada Patrycja.

Innym razem koleżanki zrobiły prezentację o in vitro. - Także pełną przekłamań. Wtedy zaprotestowałam i powiedziałam, że ja urodziłam się dzięki in vitro. Nauczyciel mnie za nie przepraszał.

Siedem lat temu ich rodzice pod nazwiskiem opowiedzieli "Wyborczej" o swojej walce o dzieci, i to właśnie z tego tekstu wielu znajomych Patrycji i Dawida dowiedziało się, że są z in vitro.

- Koleżanka z bardzo konserwatywnej rodziny opowiadała nam niedawno, że przy świątecznym stole zawiązała się dyskusja o in vitro. Powiedziała wtedy, że choć z wieloma rzeczami się zgadza, to jednak nie wyobraża sobie, aby miało nas nie być na świecie. Bardzo jestem jej wdzięczna, bo cała dyskusja o dostępności in vitro sprowadza się właśnie do tej myśli - mówi Patrycja.

Pytam, czy wstąpią do ruchu obrońców życia, jak zasugerował im abp Andrzej Dzięga na Jasnej Górze. Kręcą głowami.

- Może wtedy, kiedy faktycznie zajmą się obroną życia - kwituje krótko Dawid. Patrycja jest niewierząca, Dawid określa się jako "wątpiący".

Patrycja: - Nie mogę słuchać, co Kościół wygaduje o in vitro. I mam żal do dziennikarzy, że zapraszają do telewizji księdza Oko i nie prostują bzdur, które opowiada. Kiedy go widzę, wyobrażam sobie, że taki program ogląda dziesięciolatek, któremu rodzice powiedzieli, że jest z in vitro. Niedawno ksiądz stwierdził, że dzieci z in vitro są bardziej narażone na choroby nowotworowe. Albo aktor Zelnik, który mówi, że jesteśmy chorzy, połamani i koszmarni. Jak paskudnie musi się czuć takie dziecko przed telewizorem?

Ich rodzice kiedyś byli bardziej wierzący. Zwątpili, gdy Jan Paweł II skrytykował metodę in vitro.

Dawid: - Bardzo ich to dotknęło.

Patrycja jest na trzecim roku medycyny. Dawid studiuje historię i metody ilościowe. W październiku skończą 22 lata.

Magda, 28 lat

"Coś we mnie pękło" - napisała w liście otwartym po przyjęciu ustawy przez Senat. Podpisała się już pełnym nazwiskiem.

K iedy w 2012 roku po raz pierwszy pokazała się publicznie z prof. Marianem Szamatowiczem, prekursorem in vitro w Polsce, powiedziała o sobie kilka zdań i nie chciała podawać nazwiska.

Magda Kołodziej przyszła na świat w listopadzie 1987 roku w Białymstoku, jest najstarszą Polką z in vitro urodzoną w kraju.

Tydzień temu obroniła na pedagogice pracę magisterską na temat jakości życia osób poczętych za pomocą zapłodnienia pozaustrojowego i ich rodzin. Rozmawiała z rodzicami o tym, jak dowiedzieli się o możliwości przeprowadzenia zabiegu. Dzieci pytała o moment, w którym rodzice powiedzieli im, że są "ze szkiełka". Sama jest jedną z bohaterek swojej pracy.


- Miałam chyba sześć lat i zaczynałam się interesować, skąd się biorą dzieci. Mama mi wytłumaczyła, że niektóre mogą naturalnie, innym musi pomóc lekarz. Jej musiał. Jak to się stało? "Pan doktor wziął komórkę od mamusi, od tatusia i włożył mamusi do brzuszka" - opowiada Magda. Kilka lat później mama powiedziała jej, że jest pierwszym polskim dzieckiem z in vitro. Pokazała listy od profesorów i wycinki z gazet.

Pierwsze problemy i wątpliwości przyszły wraz z dostępem do internetu. Magda miała wtedy 15 lat. - Dowiedziałam się, że in vitro jest złe, niezgodne z wolą bożą i że się uśmierca zarodki.

- Byłam wówczas głęboko wierząca. Kiedy pojawiały się kłopoty w szkole albo kłótnie z rodzicami, zastanawiałam się, czy Bóg nie postanowił mnie ukarać. Czy przez to, że jestem z in vitro, nie mam większego pecha niż inni. Może Bóg nie chciał, abym się urodziła? Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj setki dzieci mogą myśleć tak jak ja wtedy. Zwłaszcza kiedy słyszą o tym, że by mogły się urodzić, ich zamrożone rodzeństwo musiało zginąć - opowiada.

List otwarty napisała w ubiegły piątek, gdy ustawa o leczeniu niepłodności została przyjęta przez Senat. - Zbierało się to we mnie przez te wszystkie lata. Miałam ochotę coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam, w jaki sposób. Nie jestem tak wygadana jak Agnieszka Ziółkowska. Zdopingowali mnie rodzice i koleżanki, z którymi rozmawiałam o in vitro - mówi Magda.

Ma męża i dwie córki: siedmioletnią i półtoraroczną. W liście napisała, że chciałaby wyjechać z Polski.

- Zrobiłabym to, gdybym miała taką możliwość. Tata mi niedawno powiedział, że powinnam się chyba ubiegać o azyl w jakimś innym kraju, bo tu jestem prześladowana. Niby w żartach, ale bardzo się nie pomylił - mówi.

Agnieszka, 28 lat

Agnieszka Ziółkowska to najstarsza Polka z in vitro. Urodziła się w maju 1987 roku w Rzymie.

Gdy ks. Franciszek Longchamps de Bérier powiedział o "bruździe dotykowej", Agnieszka, wcześniej ucząca się w katolickich szkołach, postanowiła wystąpić z Kościoła. Nie przekonał jej nawet ks. Wojciech Lemański.

Jest członkinią Krytyki Politycznej, inicjatorką pierwszego Kongresu Ruchów Miejskich. Walczyła z wielkim trudem o ustawę o leczeniu niepłodności. Kiedy Sejm ją przyjął, popłakała się z radości w loży prasowej.

- Ale w trakcie dyskusji w Senacie wyłączyłam transmisję. Nie miałam siły - mówi.

- Do Senatu przyjechałam tuż przed głosowaniem na zaproszenie senatora PO absolutnie przerażonego poziomem dyskusji. Podobno udało mi się przekonać jednego z senatorów, który chciał zagłosować na nie, aby wstrzymał się od głosu. Kiedy zobaczyłam wynik głosowania i to, jak niewielka była różnica, poczułam się, jakbym przeniosła górę, choć chodziło tylko o jeden głos - opowiada.

Anna Dryjańska z Feminoteki nazwała ją "siłaczką", kiedy po raz kolejny biła głową w mur, tłumacząc ludziom, że nie jest "mutantem" ani "dzieckiem Frankensteina".

- Do niedawna media przyjmowały taką zasadę, że jedną stronę reprezentuje Ziółkowska, a po drugiej sadzają Kaję Godek, Tomasza Terlikowskiego, Bolesława Piechę. Niech ze sobą walczą, a my będziemy udawać, że prawda leży pośrodku. W 2014 roku po jednym z takich programów powiedziałam: basta. Nie będę więcej legitymizować kłamców, manipulatorów, którzy używają tylko argumentów natury ideologicznej. Przez ostatnie pół roku widzę postęp, poważne media odeszły od tej formuły - mówi Agnieszka.

O tym, że jest z in vitro, dowiedziała się w liceum. Kłóciła się z rodzicami o to, że nie pozwalają jej do późna balować poza domem. Tata powiedział wtedy, że ona nie jest jak inne dzieci.

- Ojciec wspierał mnie od zawsze. Kiedy usłyszał, że abp Dzięga na Jasnej Górze szczuje dzieci na rodziców, nie wytrzymał i napisał list. Ojciec jest profesorem historii na UW, wykładał też historię Kościoła na UAM. Po słowach ks. de Bériera o bruździe, moim wystąpieniu z Kościoła i wymianie listów z księdzem Lemańskim dziwnym trafem nie przedłużono mu kontraktu. Myślałam, że już wtedy się wścieknie. Ale dopiero abp Dzięga wyprowadził go z równowagi.

Wydaje mi się, że w Polsce trudno być myślącym katolikiem. Nie zdziwię się, jeżeli ojciec zmieni Kościół na ewangelicko-augsburski, który ma do metody in vitro dużo bardziej ludzkie podejście. Na razie tata przyjmuje postawę Erazma z Rotterdamu, choć ja wolałabym, żeby był Lutrem - opowiada Agnieszka.

Konstancja, 18 lat

Na ścianie w klinice nOvum wśród kilkuset innych wisi też zdjęcie kilkuletniej Konstancji. Siedzi uśmiechnięta na lodówce. Tej samej, w której przebywała jako zygota.

Za rok dziewczynka z lodówki pójdzie na studia. A potem zobaczy czołówkę filmu: "Reżyseria: Konstancja Saramonowicz". Będzie reżyserem jak tata.


Gdy Małgorzata i Andrzej Saramonowiczowie po latach leczenia trafili do nOvum, czasem ktoś przebąkiwał, że może nie do końca in vitro jest zgodne z wszystkimi naukami Kościoła, ale w porównaniu z krucjatą przeciw "dzieciom Frankensteina" sprzed paru lat to był drobiazg. W klinice dali im 20 proc. szans na dziecko. Bliżsi i dalsi przyjaciele wiedzieli o wszystkim i ich wspierali.

Małgorzata zrezygnowała z pracy. Nie dało się pogodzić etatu dziennikarki z czasochłonną, fizycznie męczącą i bolesną (także psychicznie) procedurą badań i leczenia. Andrzej, wtedy też dziennikarz, pracował nadal. Obliczyli, że kuracja kosztowała mniej więcej tyle, ile średniej klasy samochód. Udało się już za drugim razem.

O in vitro powiedzieli Konstancji, gdy dorosła na tyle, by zrozumieć. Miała kilka lat. - To nie była mroczna rodzinna tajemnica. Jestem takim samym dzieckiem jak inne, in vitro nie jest niczym wstydliwym, co trzeba by przed dziećmi zatajać.

To nie znaczy, że nie bolało, gdy słuchała, że jest "towarem zakupionym w sklepie, potworem z probówki, imitacją człowieka". A nie słuchać nie mogła. - Oglądałyśmy z mamą mszę w telewizji. Miałam z osiem lat. Zapytałam: "Dlaczego on mówi, że ja jestem dzieckiem szatana? Coś jest ze mną nie tak?" - wspomina. Usłyszała, że nie wolno jej się tym przejmować, że jest wymarzonym, najwspanialszym dzieckiem na świecie.

Gdy śledziła dyskusję o ustawie, tamto wróciło. - Te same kłamstwa i bzdury. Że my to owoc "chciejstwa" egoistycznych rodziców, że wady genetyczne, że chore, że zaburzenia psychiczne... Gdzieś znalazłam sformułowanie, że dzieci z in vitro nie powinny być objęte prawami człowieka, bo to nie są ludzie. Niektórzy naprawdę w to wierzą - mówi.

Cieszy się, że ustawa przeszła. - Nie będzie już można traktować in vitro jako zabiegu, który niby nie jest nielegalny, ale nie podlega żadnym regulacjom. Już nie można mówić o "szemranych klinikach", wylewaniu zarodków do zlewu... I opowiadać bajek o potwornościach, które rzekomo dzieją się w klinikach in vitro, bo będą się działy tylko takie "potworności", na jakie zgodzono się w ustawie - mówi.

Małgorzata, gdy słyszy, że in vitro nie jest metodą leczenia niepłodności, trzęsie się ze złości. - Otóż jest. Jak najbardziej jest. Nasza druga córka poczęła się w sposób klasyczny. Gdyby Konstancja nie urodziła się dzięki in vitro, Rozy by nie było - mówi.

Karolina, 26 lat

- Jestem od tego wszystkiego tak daleko, że dalej już nie można. Nie słucham, nie czytam, co się dzieje w Polsce. Przegłosowali ustawę? Super - mówi Karolina Wolf.

Marzyła o brzegu oceanu, pracy w jakiejś knajpie na plaży. Od czterech miesięcy mieszka na tajskiej wysepce Ko Tao. W Warszawie zostawiła studio fotograficzne, mieszkanie, pracę w teatrze. Zdjęcia robi nadal, bo to kocha. Tak jak rodzice. Ojciec Andrzej Wolf jest cenionym operatorem filmowym, mama Anna - graficzką. Pobrali się w 1980 roku. Lata leciały, dziecka jakoś nie było. I nie byłoby, gdyby mama Anny nie znalazła lekarza z Centrum Zdrowia Dziecka eksperymentującego z zapłodnieniem pozaustrojowym. I to był cud. Naukowy, ale jednak cud, bo udało się za pierwszym razem i 8 listopada 1989 roku przyszła na świat Karolina.

Czekali do jej 18. urodziny. - Mama powiedziała, że jestem z in vitro, i chciała uciekać. Byłam w szoku. Myślałam, że tato nie jest moim tatą. I to było straszne. Mama zaczęła tłumaczyć. To nieistotne, czy jestem z probówki czy nie. Jestem człowiekiem. Ważne tylko, czy dobrym, a nie, czy poczętym w łóżku, na stole, podłodze czy na szkiełku laboratoryjnym. Moi rodzice są, mam nadzieję, ze mnie dumni i najważniejsze, że jestem.

Ojciec mówi, że zrobili coming out, bo to, co się zaczęło w Polsce dziać wokół zapłodnienia pozaustrojowego, to był skandal. Że trzeba było tym zindoktrynowanym nieukom się pokazać. "Wyszli z szafy" w 2010 roku w Szpitalu św. Zofii w Warszawie podczas przedwyborczego spotkania z Bronisławem Komorowskim. - Było śmiesznie. Rodzice są filmowcami, więc zawsze byłam po drugiej stronie obiektywu. I nagle ląduję w małym pomieszczeniu zastawionym kamerami, sadzają mnie obok kandydującego na prezydenta Bronka. Nie miał pojęcia, kim jestem, nikt go nie uprzedził. Chyba jak wszyscy inni w Polsce wrzucał wtedy do jednego wora aborcję, eutanazję, eugenikę i in vitro. Gdy powiedziałam mu, że to ja jestem z in vitro, reakcja była niespodziewana. Był bardzo wzruszony i pozytywnie zaskoczony. Chyba dlatego, że nie mam drugiej głowy i trzech nóg. Przepraszam, głupi żart - śmieje się Karolina.

Potem były telewizje śniadaniowe i newsowe. Pokazywali ją, jedno z pierwszych dzieci z in vitro urodzonych w Polsce. Dowiedzieli się chyba wszyscy. I dobrze. Reakcje znajomych i mniej znajomych były nad wyraz pozytywne. Jej rodziców wkurzają te wszystkie brednie, które mówi się o dzieciach z in vitro, o ich dziecku. Karolina nie wierzy, że katoliccy fundamentaliści są w stanie cokolwiek zrozumieć, więc po prostu ich olewa. 

PS. 
Kilka wieków wstecz, zabraniano używać piorunochronów, nazywając je diabelskimi żerdziami. Kopernika nie zgrillowano, bo zdążył umrzeć, ale jego dzieła przez wieki były na indeksie ksiąg zakazanych. Zabraniano szczepienia i transfuzji. Z czasem zweryfikowano te poglądy. Najwyższy czas pojąć, że in vitro jest dla życia a nie przeciw niemu. Żyją na świecie miliony ludzi urodzonych tą metodą. W Polsce, tysiące. PS. "Spokojnie mamo. To z gwałtu" -  http://probus.blogspot.com/2012/10/spokojnie-mamo-to-z-gwatu.html

I jeszcze to: 
In vitro. Czy leczenie metodą in vitro powinno być finansowane z budżetu państwa? Sonda: https://bialystok.se.pl/quiz/qz-2kqj-ohRw-2LuU/