Patrycja i Dawid, 22 lata
Mieli 15 lat, kiedy katechetka porównała in vitro do morderstwa,
a rodziców, którzy stosują tę procedurę, nazwała egoistami. -
Opowiedzieliśmy o tym rodzicom. Zdaje się, że w samochodzie podczas
wakacyjnej wycieczki - mówi Dawid. - Wtedy nam powiedzieli, że my też
jesteśmy z in vitro - dodaje Patrycja.
P atrycja i Dawid Iwańczykowie są dwujajowymi bliźniakami.
Urodzili się przy trzecim podejściu rodziców do in vitro. Wyjazd na
zabieg do Düsseldorfu doradził im dr Piotr Lewandowski, dziś szef
warszawskiej kliniki nOvum, wówczas lekarz, który miał ambicję
wprowadzić in vitro w Polsce.
Patrycja: - Byłam trochę zła, że nie wiedziałam tego wcześniej.
Ciekawe, jak katechetka by się zachowała, gdybym jej powiedziała.
Dawid: - Cały dowcip polega na tym, że ta informacja totalnie
nic nie zmieniła w moim życiu. Przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi
jak inni. Ktoś ma rude włosy, ktoś urodził się z in vitro. Przecież nie
rozmawiasz z kolegami o tym, że jesteś rudy, bo i o czym tu niby
rozmawiać? Tak samo z in vitro. Jesteśmy sztucznie wykreowaną grupą
społeczną.
Kiedy Patrycja była w liceum, zaproszono Grzegorza Brauna, żeby
zaprezentował swój film o in vitro. - Mówił, że to eugenika. A nasz cały
rok siedział i słuchał. Słuchał też pan Wildstein, którego zaproszono
do dyskusji. Dyrektorka też słuchała i nawet kiedy wygadywał kłamstwa,
nie zaprotestowała. Tylko jedna z moich koleżanek próbowała się kłócić z
Braunem, ale to było jak grochem o ścianę - opowiada Patrycja.
Innym razem koleżanki zrobiły prezentację o in vitro. - Także
pełną przekłamań. Wtedy zaprotestowałam i powiedziałam, że ja urodziłam
się dzięki in vitro. Nauczyciel mnie za nie przepraszał.
Siedem lat temu ich rodzice pod nazwiskiem opowiedzieli
"Wyborczej" o swojej walce o dzieci, i to właśnie z tego tekstu wielu
znajomych Patrycji i Dawida dowiedziało się, że są z in vitro.
- Koleżanka z bardzo konserwatywnej rodziny opowiadała nam
niedawno, że przy świątecznym stole zawiązała się dyskusja o in vitro.
Powiedziała wtedy, że choć z wieloma rzeczami się zgadza, to jednak nie
wyobraża sobie, aby miało nas nie być na świecie. Bardzo jestem jej
wdzięczna, bo cała dyskusja o dostępności in vitro sprowadza się właśnie
do tej myśli - mówi Patrycja.
Pytam, czy wstąpią do ruchu obrońców życia, jak zasugerował im abp Andrzej Dzięga na Jasnej Górze. Kręcą głowami.
- Może wtedy, kiedy faktycznie zajmą się obroną życia - kwituje
krótko Dawid. Patrycja jest niewierząca, Dawid określa się jako
"wątpiący".
Patrycja: - Nie mogę słuchać, co Kościół wygaduje o in vitro. I
mam żal do dziennikarzy, że zapraszają do telewizji księdza Oko i nie
prostują bzdur, które opowiada. Kiedy go widzę, wyobrażam sobie, że taki
program ogląda dziesięciolatek, któremu rodzice powiedzieli, że jest z
in vitro. Niedawno ksiądz stwierdził, że dzieci z in vitro są bardziej
narażone na choroby nowotworowe. Albo aktor Zelnik, który mówi, że
jesteśmy chorzy, połamani i koszmarni. Jak paskudnie musi się czuć takie
dziecko przed telewizorem?
Ich rodzice kiedyś byli bardziej wierzący. Zwątpili, gdy Jan Paweł II skrytykował metodę in vitro.
Dawid: - Bardzo ich to dotknęło.
Patrycja jest na trzecim roku medycyny. Dawid studiuje historię i metody ilościowe. W październiku skończą 22 lata.
Magda, 28 lat
"Coś we mnie pękło" - napisała w liście otwartym po przyjęciu ustawy przez Senat. Podpisała się już pełnym nazwiskiem.
K iedy w 2012 roku po raz pierwszy pokazała się publicznie z
prof. Marianem Szamatowiczem, prekursorem in vitro w Polsce, powiedziała
o sobie kilka zdań i nie chciała podawać nazwiska.
Magda Kołodziej przyszła na świat w listopadzie 1987 roku w
Białymstoku, jest najstarszą Polką z in vitro urodzoną w kraju.
Tydzień temu obroniła na pedagogice pracę magisterską na temat
jakości życia osób poczętych za pomocą zapłodnienia pozaustrojowego i
ich rodzin. Rozmawiała z rodzicami o tym, jak dowiedzieli się o
możliwości przeprowadzenia zabiegu. Dzieci pytała o moment, w którym
rodzice powiedzieli im, że są "ze szkiełka". Sama jest jedną z bohaterek
swojej pracy.
- Miałam chyba sześć lat i zaczynałam się interesować, skąd się
biorą dzieci. Mama mi wytłumaczyła, że niektóre mogą naturalnie, innym
musi pomóc lekarz. Jej musiał. Jak to się stało? "Pan doktor wziął
komórkę od mamusi, od tatusia i włożył mamusi do brzuszka" - opowiada
Magda. Kilka lat później mama powiedziała jej, że jest pierwszym polskim
dzieckiem z in vitro. Pokazała listy od profesorów i wycinki z gazet.
Pierwsze problemy i wątpliwości przyszły wraz z dostępem do
internetu. Magda miała wtedy 15 lat. - Dowiedziałam się, że in vitro
jest złe, niezgodne z wolą bożą i że się uśmierca zarodki.
- Byłam wówczas głęboko wierząca. Kiedy pojawiały się kłopoty w
szkole albo kłótnie z rodzicami, zastanawiałam się, czy Bóg nie
postanowił mnie ukarać. Czy przez to, że jestem z in vitro, nie mam
większego pecha niż inni. Może Bóg nie chciał, abym się urodziła? Zdaję
sobie sprawę, że dzisiaj setki dzieci mogą myśleć tak jak ja wtedy.
Zwłaszcza kiedy słyszą o tym, że by mogły się urodzić, ich zamrożone
rodzeństwo musiało zginąć - opowiada.
List otwarty napisała w ubiegły piątek, gdy ustawa o leczeniu
niepłodności została przyjęta przez Senat. - Zbierało się to we mnie
przez te wszystkie lata. Miałam ochotę coś powiedzieć, ale nie bardzo
wiedziałam, w jaki sposób. Nie jestem tak wygadana jak Agnieszka
Ziółkowska. Zdopingowali mnie rodzice i koleżanki, z którymi rozmawiałam
o in vitro - mówi Magda.
Ma męża i dwie córki: siedmioletnią i półtoraroczną. W liście napisała, że chciałaby wyjechać z Polski.
- Zrobiłabym to, gdybym miała taką możliwość. Tata mi niedawno
powiedział, że powinnam się chyba ubiegać o azyl w jakimś innym kraju,
bo tu jestem prześladowana. Niby w żartach, ale bardzo się nie pomylił -
mówi.
Agnieszka, 28 lat
Agnieszka Ziółkowska to najstarsza Polka z in vitro. Urodziła się w maju 1987 roku w Rzymie.
Gdy ks. Franciszek Longchamps de Bérier powiedział o "bruździe
dotykowej", Agnieszka, wcześniej ucząca się w katolickich szkołach,
postanowiła wystąpić z Kościoła. Nie przekonał jej nawet ks. Wojciech
Lemański.
Jest członkinią Krytyki Politycznej, inicjatorką pierwszego
Kongresu Ruchów Miejskich. Walczyła z wielkim trudem o ustawę o leczeniu
niepłodności. Kiedy Sejm ją przyjął, popłakała się z radości w loży
prasowej.
- Ale w trakcie dyskusji w Senacie wyłączyłam transmisję. Nie miałam siły - mówi.
- Do Senatu przyjechałam tuż przed głosowaniem na zaproszenie
senatora PO absolutnie przerażonego poziomem dyskusji. Podobno udało mi
się przekonać jednego z senatorów, który chciał zagłosować na nie, aby
wstrzymał się od głosu. Kiedy zobaczyłam wynik głosowania i to, jak
niewielka była różnica, poczułam się, jakbym przeniosła górę, choć
chodziło tylko o jeden głos - opowiada.
Anna Dryjańska z Feminoteki nazwała ją "siłaczką", kiedy po raz
kolejny biła głową w mur, tłumacząc ludziom, że nie jest "mutantem" ani
"dzieckiem Frankensteina".
- Do niedawna media przyjmowały taką zasadę, że jedną stronę
reprezentuje Ziółkowska, a po drugiej sadzają Kaję Godek, Tomasza
Terlikowskiego, Bolesława Piechę. Niech ze sobą walczą, a my będziemy
udawać, że prawda leży pośrodku. W 2014 roku po jednym z takich
programów powiedziałam: basta. Nie będę więcej legitymizować kłamców,
manipulatorów, którzy używają tylko argumentów natury ideologicznej.
Przez ostatnie pół roku widzę postęp, poważne media odeszły od tej
formuły - mówi Agnieszka.
O tym, że jest z in vitro, dowiedziała się w liceum. Kłóciła się
z rodzicami o to, że nie pozwalają jej do późna balować poza domem.
Tata powiedział wtedy, że ona nie jest jak inne dzieci.
- Ojciec wspierał mnie od zawsze. Kiedy usłyszał, że abp Dzięga
na Jasnej Górze szczuje dzieci na rodziców, nie wytrzymał i napisał
list. Ojciec jest profesorem historii na UW, wykładał też historię
Kościoła na UAM. Po słowach ks. de Bériera o bruździe, moim wystąpieniu z
Kościoła i wymianie listów z księdzem Lemańskim dziwnym trafem nie
przedłużono mu kontraktu. Myślałam, że już wtedy się wścieknie. Ale
dopiero abp Dzięga wyprowadził go z równowagi.
Wydaje mi się, że w Polsce trudno być myślącym katolikiem. Nie
zdziwię się, jeżeli ojciec zmieni Kościół na ewangelicko-augsburski,
który ma do metody in vitro dużo bardziej ludzkie podejście. Na razie
tata przyjmuje postawę Erazma z Rotterdamu, choć ja wolałabym, żeby był
Lutrem - opowiada Agnieszka.
Konstancja, 18 lat
Na ścianie w klinice nOvum wśród kilkuset innych wisi też
zdjęcie kilkuletniej Konstancji. Siedzi uśmiechnięta na lodówce. Tej
samej, w której przebywała jako zygota.
Za rok dziewczynka z lodówki pójdzie na studia. A potem zobaczy
czołówkę filmu: "Reżyseria: Konstancja Saramonowicz". Będzie reżyserem
jak tata.
Gdy Małgorzata i Andrzej Saramonowiczowie po latach leczenia
trafili do nOvum, czasem ktoś przebąkiwał, że może nie do końca in vitro
jest zgodne z wszystkimi naukami Kościoła, ale w porównaniu z krucjatą
przeciw "dzieciom Frankensteina" sprzed paru lat to był drobiazg. W
klinice dali im 20 proc. szans na dziecko. Bliżsi i dalsi przyjaciele
wiedzieli o wszystkim i ich wspierali.
Małgorzata zrezygnowała z pracy. Nie dało się pogodzić etatu
dziennikarki z czasochłonną, fizycznie męczącą i bolesną (także
psychicznie) procedurą badań i leczenia. Andrzej, wtedy też dziennikarz,
pracował nadal. Obliczyli, że kuracja kosztowała mniej więcej tyle, ile
średniej klasy samochód. Udało się już za drugim razem.
O in vitro powiedzieli Konstancji, gdy dorosła na tyle, by
zrozumieć. Miała kilka lat. - To nie była mroczna rodzinna tajemnica.
Jestem takim samym dzieckiem jak inne, in vitro nie jest niczym
wstydliwym, co trzeba by przed dziećmi zatajać.
To nie znaczy, że nie bolało, gdy słuchała, że jest "towarem
zakupionym w sklepie, potworem z probówki, imitacją człowieka". A nie
słuchać nie mogła. - Oglądałyśmy z mamą mszę w telewizji. Miałam z osiem
lat. Zapytałam: "Dlaczego on mówi, że ja jestem dzieckiem szatana? Coś
jest ze mną nie tak?" - wspomina. Usłyszała, że nie wolno jej się tym
przejmować, że jest wymarzonym, najwspanialszym dzieckiem na świecie.
Gdy śledziła dyskusję o ustawie, tamto wróciło. - Te same
kłamstwa i bzdury. Że my to owoc "chciejstwa" egoistycznych rodziców, że
wady genetyczne, że chore, że zaburzenia psychiczne... Gdzieś znalazłam
sformułowanie, że dzieci z in vitro nie powinny być objęte prawami
człowieka, bo to nie są ludzie. Niektórzy naprawdę w to wierzą - mówi.
Cieszy się, że ustawa przeszła. - Nie będzie już można traktować
in vitro jako zabiegu, który niby nie jest nielegalny, ale nie podlega
żadnym regulacjom. Już nie można mówić o "szemranych klinikach",
wylewaniu zarodków do zlewu... I opowiadać bajek o potwornościach, które
rzekomo dzieją się w klinikach in vitro, bo będą się działy tylko takie
"potworności", na jakie zgodzono się w ustawie - mówi.
Małgorzata, gdy słyszy, że in vitro nie jest metodą leczenia
niepłodności, trzęsie się ze złości. - Otóż jest. Jak najbardziej jest.
Nasza druga córka poczęła się w sposób klasyczny. Gdyby Konstancja nie
urodziła się dzięki in vitro, Rozy by nie było - mówi.
Karolina, 26 lat
- Jestem od tego wszystkiego tak daleko, że dalej już nie można.
Nie słucham, nie czytam, co się dzieje w Polsce. Przegłosowali ustawę?
Super - mówi Karolina Wolf.
Marzyła o brzegu oceanu, pracy w jakiejś knajpie na plaży. Od
czterech miesięcy mieszka na tajskiej wysepce Ko Tao. W Warszawie
zostawiła studio fotograficzne, mieszkanie, pracę w teatrze. Zdjęcia
robi nadal, bo to kocha. Tak jak rodzice. Ojciec Andrzej Wolf jest
cenionym operatorem filmowym, mama Anna - graficzką. Pobrali się w 1980
roku. Lata leciały, dziecka jakoś nie było. I nie byłoby, gdyby mama
Anny nie znalazła lekarza z Centrum Zdrowia Dziecka eksperymentującego z
zapłodnieniem pozaustrojowym. I to był cud. Naukowy, ale jednak cud, bo
udało się za pierwszym razem i 8 listopada 1989 roku przyszła na świat
Karolina.
Czekali do jej 18. urodziny. - Mama powiedziała, że jestem z in
vitro, i chciała uciekać. Byłam w szoku. Myślałam, że tato nie jest moim
tatą. I to było straszne. Mama zaczęła tłumaczyć. To nieistotne, czy
jestem z probówki czy nie. Jestem człowiekiem. Ważne tylko, czy dobrym, a
nie, czy poczętym w łóżku, na stole, podłodze czy na szkiełku
laboratoryjnym. Moi rodzice są, mam nadzieję, ze mnie dumni i
najważniejsze, że jestem.
Ojciec mówi, że zrobili coming out, bo to, co się zaczęło w
Polsce dziać wokół zapłodnienia pozaustrojowego, to był skandal. Że
trzeba było tym zindoktrynowanym nieukom się pokazać. "Wyszli z szafy" w
2010 roku w Szpitalu św. Zofii w Warszawie podczas przedwyborczego
spotkania z Bronisławem Komorowskim. - Było śmiesznie. Rodzice są
filmowcami, więc zawsze byłam po drugiej stronie obiektywu. I nagle
ląduję w małym pomieszczeniu zastawionym kamerami, sadzają mnie obok
kandydującego na prezydenta Bronka. Nie miał pojęcia, kim jestem, nikt
go nie uprzedził. Chyba jak wszyscy inni w Polsce wrzucał wtedy do
jednego wora aborcję, eutanazję, eugenikę i in vitro. Gdy powiedziałam
mu, że to ja jestem z in vitro, reakcja była niespodziewana. Był bardzo
wzruszony i pozytywnie zaskoczony. Chyba dlatego, że nie mam drugiej
głowy i trzech nóg. Przepraszam, głupi żart - śmieje się Karolina.
Potem były telewizje śniadaniowe i newsowe. Pokazywali ją, jedno
z pierwszych dzieci z in vitro urodzonych w Polsce. Dowiedzieli się
chyba wszyscy. I dobrze. Reakcje znajomych i mniej znajomych były nad
wyraz pozytywne. Jej rodziców wkurzają te wszystkie brednie, które mówi
się o dzieciach z in vitro, o ich dziecku. Karolina nie wierzy, że
katoliccy fundamentaliści są w stanie cokolwiek zrozumieć, więc po
prostu ich olewa.
PS.
Kilka wieków wstecz, zabraniano używać piorunochronów, nazywając je diabelskimi żerdziami. Kopernika nie zgrillowano, bo zdążył umrzeć, ale jego dzieła przez wieki były na indeksie ksiąg zakazanych. Zabraniano szczepienia i transfuzji. Z czasem zweryfikowano te poglądy. Najwyższy czas pojąć, że in vitro jest dla życia a nie przeciw niemu. Żyją na świecie miliony ludzi urodzonych tą metodą. W Polsce, tysiące. PS. "Spokojnie mamo. To z gwałtu" - http://probus.blogspot.com/2012/10/spokojnie-mamo-to-z-gwatu.html
I jeszcze to: In vitro. Czy leczenie metodą in vitro powinno być finansowane z budżetu państwa? Sonda: https://bialystok.se.pl/quiz/qz-2kqj-ohRw-2LuU/